Dlaczego zajmuję się traumą transgeneracyjną?
Jestem Ślązaczką z odzysku, czyli taką, która musiała wykonać długą drogę, żeby trafić do domu – do swojego Familoka. Jest taka książka: „Szczęście w garści. Z familoka w szeroki świat”, w której Dorota Simonides opowiada jak ona – młoda dziewczyna z Nikiszowca – poprzez mozolną pracę i pasję, sięga po najwyższe naukowe tytuły i łączy je odważnie z życiem rodzinnym. Dla mnie to bardzo wzruszające – gdy myślę o tym, jak wielką musiała wykonać pracę, żeby nie pójść drogą, którą w tamtym czasie szła większość dziewczyn ze śląskich rodzin.
To, dlaczego mnie to tak wzrusza, jest być może odpowiedzią na pytanie „dlaczego tak bardzo zajmuje mnie temat międzypokoleniowej transmisji traumy?”.
Kiedy wyjeżdżałam z Katowic do Norwegii w 1996 roku, nie mieszkałam już w familoku, ale na największym śląskim (a być może polskim) blokowisku – zwanym przez lokalsów Tauzenem – czyli na osiedlu Tysiąclecia. W familoku wychowywałam się do dziesiątego roku życia, a do pradziadków na Nikiszowiec wracałam codziennie ze szkoły ulicą Oswobodzenia. Były chlewiki, lauby i antryje, a od święta kecioki i maszkety. Pamiętam, że gdy dostałam się na studia do Warszawy – gdzie dziewczyny były zdziwione, że w ogóle nie było słyszalne w mojej mowie moje śląskie pochodzenie – byłam zadowolona i dumna, bo to oznaczało, że udało mi się oderwać od stereotypu „Ślązaka co to był pracowity i rzetelny, ale prosty i do wielu innych rzeczy się nie nadawał”. Ja się bardzo chciałam nadawać. Jak bardzo chciałam, przypomniała mi moja emigracyjna przyjaciółka, która zaśmiewając się sympatycznie opowiadała o Ślązakach, którzy przyjeżdżali do jej rodziców na kwatery, nad morze i zaczynali zawsze od umycia pokoju i schodów. Właściwie to nie ja powinnam się wstydzić, a być może nikt z wymienionych w tej historii osób, ale wstydziłam się, że „te Ślązaki, to takie ludzie skupione na sprzątaniu i robocie” – zamiast od razu nad morze polecieć i podziwiać zachód słońca. Teraz wiem, że ta z pozoru niewinna historia dotykała źródeł, a raczej korzeni mojego wstydu.
– Jaki to był wstyd?
– Przecież nic takiego nie zrobiłam, żeby się wstydzić.
– To przecież nie moje, a jednak moje?
– Jak to możliwe?
Oczywiście można to wytłumaczyć zależnościami kulturowymi, historycznymi, często też doświadczeniami osobistymi, czy rodzinnymi. A co, jeśli taki ciężar nie dotyczy sytuacji lub procesów traumatycznych, w których my sami braliśmy udział, widzieliśmy, słyszeliśmy? Po prostu je czujemy, a to czucie ma skrzywioną twarz matki, stężałe spojrzenie dziadka, czy uporczywe milczenie babci. To milczenie jest szczególnie bolesne, ponieważ każe nam się domyślać co stoi za tą ciszą. Do przekazu traumy może dojść nie tylko przez osobiste doświadczenie, czy opowieść o nim, a przez codzienny kontakt z bliską osobą, która doświadczyła traumy, albo pozostawała w relacji z kimś, kto doznał ogromnego cierpienia. Klinicyści nazywają taki stan nieprzeżytą żałobą, w której historia cierpienia jest wciąż niewyrażona i tłumiona.
Kiedy kochamy swoich bliskich, patrzymy na ich milczenie, smutek, złość, bezsilność, uczymy się w ten sposób ich instrukcji obsługi, aby omijać każdy impuls, który może przywołać cierpienie. Szczególnie dzieci czują się zanurzone w historię rodzica, dziadka, czy innych znaczących bliskich, którzy przeżyli traumę. Dzieci z miłości chcą odciążyć rodziców, dziadków, ciocie, wujków i ponieść z nimi (lub za nich) ten ciężki bagaż, a w ten sposób wikłają siebie.
Jak bardzo ulżyło mi, kiedy w norweskiej telewizji (nieregionalnej) usłyszałam brzmienie dwóch języków – literackiego i ludowego, oraz całej palety dialektów. Języka norweskiego uczyłam się w dużej mierze ze słuchu, fascynowały mnie szczególnie właśnie dialekty, stąd mój norweski pisany jest w formie literackiej, ale mówię mieszanką kilku dialektów, bo jest to dla mnie forma prawdziwsza.
Ulżyło mi, bo zobaczyłam, że dialekt, język, pochodzenie, tożsamość kulturowa jest ogromną wartością, ponieważ daje nam podstawę, platformę, a to zaś daje ugruntowanie i pewność siebie, swojego, swoich korzeni, gdziekolwiek by one nie sięgały. Długo do tego docierałam, nie jestem pewna, czy już jestem u celu, ale wiem, że jestem blisko, coraz bliżej. Poczułam to bardzo po powrocie z emigracji na Śląsk. Tak naprawdę nie da się wrócić całkowicie, jakaś część mnie tam została i tęskni, część mojej rodziny tam jest – tej genetycznej i tej epigenetycznej, to znaczy wybranej, spotkanej, „przeżytej”.
Jako bardzo dorosła dziewczyna, która znalazła się na emigracji, dowiedziałam się, że mój dziadek – tata mojego taty – spędził ponad sześć lat wojny i „chwilę po”, właśnie w Norwegii. Gdzie? Jak? Nie wiem. Nikt go o to nie pytał, o tym się nie rozmawiało. Krótka informacja – że regularnie słał do domu paczki, a kiedy wrócił z wojny przywiózł dwa srebrne lisy.
Często myślę o tym gdzie był, czy widział to samo co ja, jaki miał widok z okna, jak się czuł, kiedy opuszczał ten kraj, czy było mu żal, czy zostawił kogoś, kogo lubił, być może kochał, czy musiał podejmować trudne decyzje? Bardzo wzrusza mnie samo pisanie o tym.
Myśl, że tam był, powoduje, że jestem bliżej niego. Czy za blisko, czy niosę coś z nim, co być może było traumatyczne? To bardzo ważne, żeby rozpoznać z kim idziemy pod rękę, czyje historie nas zaczarowały.
Dziadek umarł kilka miesięcy przed moimi urodzinami, ale już wiedział, że się urodzę – czekał i cieszył się. Cieszył się, chyba jak nikt inny w rodzinie, choć być może ja sobie teraz to tylko tak wyobrażam. Dziadek pracował w Bogucickiej fabryce porcelany i pierwsze co powiedział, kiedy rodzice obwieścili mu moje poczęcie, to że mnie „posadzi na byfyju i mogą czaskać ile wlezie i ile mi się podobo”.
Dziadek wrócił z Norwegii w 1946 roku, prawie rok po wojnie. Dlaczego tak późno? Czy był w obozie, czy zwlekał z powrotem z innych powodów? Podobno nie był już sobą po powrocie, choć dzieci bardzo lubił, rozdawał cukierki i z każdym żartował. Podobno też często sobie siedział na strychu w fotelu, nierzadko z flaszeczką. Taki był, a ja 25 lat po jego śmierci, zawędrowałam do Norwegii i rozpoczęłam dorosłe życie. Zupełnie wtedy nie myślałam, że idę po jego śladach.