Z serii: MAMA OPOWIADA
Siedzimy sobie z mamą i młodszą córką na lodach i mama opowiada – jak to było z tą godkom ślonskom jak była mała:
Jak byłam mała to wszyscy godali, a ja nie, chociaż jestem Ślązaczką z dziada pradziada po obu stronach. Mój tata – opowiada mama – był nauczycielem akademickim i nie pozwalał godać, wymagał pięknej polszczyzny. Dziadkowie, rodzice mamy, też w domu starali się mówić, ale jak nie chcieli, by dzieci rozumiały, o czym mówią, to przechodzili na niemiecki i pewne frazy zawsze były po śląsku – „ten istny, istno” „łon, łona”, „piguły” itd. Ja poszłam rok wcześniej do szkoły, bo przerobiłam z moją dwa lata starsza siostrą cały materiał pierwszej klasy i mama nie mogła ze mną w domu wytrzymać, tak mnie ciągnęło do wiedzy. I udało się przez znajomego – kiedyś nie było takiej dowolności w rozpoczynaniu szkoły jak teraz, od 7 lat i koniec – po rozmowie z panem dyrektorem, zakwalifikowali mnie do pierwszej klasy rok wcześniej. I tam wszyscy godali i wołali za mną „Gorol, gorol”. i ja się zaparłam – co? Ja się nie nauczę? I po koniec pierwszej klasy godałałach perfekt. I tako była sztama, ja im pisałam wypracowania z polskiego, a łoni mie uczyli godać.
I jak z tatą zaczęłam na zolety chodzić, to on mnie testował:
-Jak się to nazywo? – i pokazał na takie drewniane pudełko na szybą witryny sklepowej.
-Biksa???
-Njieee…
-Fyjderbiksa
-A co to jest?
-Piórnik.
I teraz już wiem, jak to było, że ja ich córka też mniej godałach, a więcej mówiłam.
U mnie w klasie były już dzieci, które mówiły; córka dyrektora kopalni Gabrysia, inna koleżanka Beata, ale na placu koło domu wszyjscy godali, a ja nie, choć rozumiałam i umiałam. Wtedy napłynęło na Śląsk ogrom ludzi za pracą, niektórzy byli i wrócili, ale wielu zostało i się osiedliło. Do tego czasu śląska tożsamość była bardzo jednolita i spójna, pomimo tego, że czerpała z wielu kultur, najważniejsze było poczucie, że bez względu na to kto na górze „my som stąd”, to jest nasz haimat, nasza mała ojczyzna.
Rodzina mojego taty, tam wszyscy godali od strony omy Marii, od strony dziadka Wilusia mówili, choć z twardym śląskim akcentem, ale to była wykształcona rodzina i wielu synów, którzy dużo umieli i znaczyli. I teraz ja ich córka i też tak mam, że w głowie jest wiele tej ślonkiej godki i ona blisko serca leży, a z ust często polski wychodzi, bo tak trzeba było w szkole, żeby dalej przechodzić, żeby studiować, żeby się nie dziwili, nie wytykali palcami i nie wkładali do szuflady, że „Ślązak to pracowity, ale prosty i do prostej, ciężkiej roboty się tylko nadaje”. Nadaje się do wszystkiego i jeszcze więcej, bo nosi w sobie wielokulturowość. Poczułam to bardzo, kiedy byłam na emigracji w Norwegii i trzeba się było uczyć języka. Bardzo szybko mi to poszło, bo norweski jest językiem germańskim i zwłaszcza w jego ludowej wersji – nynorsk – jest wiele wyrazów dla mnie Ślązaczki zrozumiałych – bongbonger – bobony, taske – taśka, reisefeber – reisefiber, asjett – asjetka…i długo by tak.
Mieć w sobie wiele kultur, języków, zwyczajów buduje wspaniałą tożsamość i zamiast wstydu, trzeba tam zaprosić dumę, ale nie tą opartą na wykluczaniu z czegoś, ale na włączaniu i otwartości, stojąc na swoich własnych, mocnych śląskich nogach.